Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/165

Ta strona została przepisana.

tam, z czem powracają rekonesanse i w jaką stronę zmierzają nowe podjazdy, przemykające się skrajami lasów i ciemnymi jeszcze parowami. Stary żołnierz, czując wzbierające nad głową niebezpieczeństwo, tem żarliwiej opatrywał broń, zakładał świeże skałki i próbował ostrza lanc i bagnetów. Nie uszli też powszechnej uwagi pomimo oddalenia oficyerowie, wyczekujący Naczelnika przed główną kwaterą, ni ich zasępione twarze i tajemnicze narady.
Jakoż istotnie, w miarę podnoszącego się dnia, twarze ich chmurniały, zdradzając źle maskowane zgryzoty. Wielka planta, rozłożona na stole wyniesionym pod chałupę, ściągała wszystkich do siebie. Raz po raz ktoś nad nią nizko pochylony wodził palcem po liniach i znakach, a potem odwracał zatroskane oczy na okolicę, coraz jaśniej na widok występującą.
Generał Madaliński, w kudłatej burce na ramionach i w czerwonej, wysokiej konfederatce, promenował się przed domem, okrążając wielką gnojówkę, na której gdakało całe stado wystraszonych kur, przystawał niekiedy i powlókłszy oczami po szeregach formujących się na polu, ruszał dalej i coraz niecierpliwiej szarpał jasne, nastrzępione wąsy. Brygadyer Manget, coś dziwnie ponury, kołysząc się na pałąkowatych nogach, rozmawiał w drzwiach z majorem Lukką. Kapitan od artyleryi Laskowski, otoczony towarzyszami, wskazywał na plancie strome zbocza i kręte górskie drożyny i klął siarczyście. Stary pułkownik Szyrer szeptał do ucha krępemu Kapucynowi, a kwatermistrz Wasilewski, siedząc na przyzbie, gwizdał.