Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/173

Ta strona została przepisana.

białe strzały. Skręcił gwałtownie w prawo. Przeleciały go w zaślepieniu. Zdążył się znacznie odsadzić. Dojrzawszy fortel, rzuciły się w pogoń, wyciągnięte jak struny, prawie nie dotykające ziemi.
Wojska umilkły, czekano końca z zapartym tchem i z jakąś zabobonną ciekawością.
Szarak dobywał ostatnich sił; naraz wywinął młynka i zbiwszy ich z tropu, przejechał im pod samymi nosami. Zaskowyczały krótko i złowrogo. Nastało mgnienie wahania. Biały talerz szaraka ledwie się znaczył na szarem polu. Pognały takim pędem, że się wydawało, jakby płynęły powietrzem; tak ruchy były szybkie i falujące. Już dopadały, już nawet się zakotłowało, gdy zając jakimś ostatnim, rozpaczliwym rzutem cisnął się na szeregi, stojące o kilkanaście zaledwie kroków. Bezwiednie się otwarły przed nim i bezwiednie się zamknęły dla psów. Ogłupiałe, zjuszone, latały bezradnie, skowycząc i próbując się przedrzeć. Kolby zagradzały im drogę. Przyleciał ordynans i wziąwszy je na smycze, oćwiczył w zapłacie.
— Dobry czy zły omen przed bitwą, panie Sierżancie? — pytali żołnierze Derysarza.
— Dyabli wiedzą, mocium tego. Na dwoje babka wróży. Niby zły, z drugiej jednak strony...
Zbrakło już czasu na wysnuwanie horoskopów: bębny zabiły na wymarsz.
Naczelnik ukazał się przed frontem, jechał przy nim kapelan z krzyżem w ręku.
Komendy przeleciały po szeregach i wojska jęły się sprawnie dzielić i rozłamywać na części, formując