Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/176

Ta strona została przepisana.

Madaliński, ściągnąwszy z powrotem szwadrony, całą swoją kawaleryę przesunął za wąwóz, na szeroki wzgórek, mocno go ubezpieczywszy.
Równo z końcem tej akcyi na lewem skrzydle pokazały się nieprzyjacielskie piechoty, artylerya i głębokie kolumny jazdy. Spuszczali się ze wzgórz, z lesistych parowów i dróg.
Pustowałow wyprowadzał całą armię na szczupłe siły Zajączka.
W czystem, przesłonecznionem powietrzu widać było mimo oddalenia, jak na dłoni, zielone szeregi jegrów, rozwiane żółte sztandary z czarnymi orłami, czerwone koła jaszczów i nieprzejrzane gąszcze bagnetów. I wyraźnie dochodziły grania trąbek, bicia bębnów i głuche, a mocne kroki maszerujących. Wzbierali zwolna, niby chmura pełna piorunów. A jednocześnie i na wyniosłościach z prawej strony i naprzeciw, po lasach formowała się jeszcze groźniejsza nawałnica. Słychać ją było coraz wyraźniej. Dudnienia toczących się armat, stąpania tysięcy koni, marsze licznych pułków, chociaż zakryte dla oczów lasami, brzmiały w powietrzu jakoby szumem rzeki, z gór spadającej.
Naczelnik wyjechał przed front. Wojska stały z karabinami u nogi, karne i zdeterminowane. Twarze były uroczyste i surowe, brwie ściągnięte, spojrzenia zimne.
Kawalerya zwarła się, jak bór, że jeno niekiedy z tych cichych głębin zadzwoniły kopyta, zaparskały konie i powiał szum proporców. Przy armatach trzeszczały rozpalone lonty, jaszcze stały otwarte, przó-