Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/177

Ta strona została przepisana.

kary i cugi w tyle, kanonierzy na powinnych miejscach; trębacze i dobosze w oczekiwaniu komendy.
Żelazny spokój bił od szeregów gotowych na śmierć. Tchnienie wielkości owiewało tę garść bohatyrów, nieulękle patrzących w chmury nadciągających nieprzyjaciół.
Świeciło radośnie słońce, nagrzany wietrzyk pieściwie muskał twarze i poruszał sztandarami. Na tle szarych pól, w obręczy zielonych lasów i kamienistych wzgórz, pod niebem lśniącem najcudniejszym bławatem, w powietrzu pachnącem pierwszą wiosną i przejętem świergotami ptaków ten hufiec, ledwie się znaczący barwami, kładł się zuchwałe w poprzek burzy nieprzemożonym progiem.
Naczelnik czuł to całą istnością i rozumiejąc, jako zbliża się chwila, od której rozpoczną się nowe dnie polskiego żywota, popędził przed szeregami. Spromieniona twarz grała mu najgłębszemi poruszeniami duszy, oczy ciskały błyskawice, postać brała kształt wymierzonego ciosu; leciał, jak wicher palący, i w jakiemś miejscu osadził konia, uniósł się w strzemionach i wyrwawszy szablę, podobien orłu chwały i zwycięstwa, wołał ogromnym głosem:
— Żołnierze! Za wolność i niepodległość! Zwycięstwo albo śmierć!
— Zwycięstwo albo śmierć! — niebosiężny krzyk wybuchnął mocą świętej przysięgi.
Jakby w odpowiedzi zagrały moskiewskie armaty.
Pustowałow rzucił swoje piechoty do ataku.