Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/182

Ta strona została przepisana.

ledwie pijane okropnościami oczy spojrzały w słońce, w błękity nieba i we świat wiosną dyszący — już znowu zabiły bębny, grały trąbki, grzmiały działa.
Bitwa rozpoczynała się na nowo. Na polach, nie przyjacielskie szeregi, podobne do płotów najeżonych bagnetami, poruszały się w różne strony, sypały ogniem, zwierały się i odmykały, maszerowały z miejsca na miejsce, sprawiając się w szyki gotowe do natarcia. Nad bateryami wykwitały kłęby czarnych dymów. Z flanków zaczęły się wysuwać oddzielne komendy jazdy. Wkrótce mógł rozpoznać nawet gołem okiem czerwonych kozaków Denisowa, dragonów Rachmanowa i huzarów Muromcewa, jak z wyciem, świstem, śpiewaniem, przy wtórze mosiężnych blach i trąb pędzili na skrzydła.
Naprzeciw podnosiły się szwadrony Madalińskiego, Mangeta i Zbrowskiego, ochoczo występujące na harce. Ruszyli wskok, aż ziemia zadzwoniła pod kopytami, a koniom zagrały śledziony. Nieśli się rozwiniętym szykiem, równo, jak pod miarę, głowa w głowę, z pochylonemi lancami w pierwszych liniach, uderzali z prawiecznym okrzykiem: »Jezus Marya!« i z takim niepohamowanym impetem, że zwykle nieprzyjaciel, nie wytrzymawszy ciosu, szedł w rozsypkę. Brali na szable pierzchające hordy i gonili tak daleko, dokąd się tylko dało, nieraz w zapale aż pod same paszcze armat. Ale i piechoty do ostatniego gemejna potykały się z niezrównanem męstwem, stałością i wzniosłą wzgardą niebezpieczeństwa. Żołnierz, pijany czadem krwie, prochów i walki, zapamiętywał się w zawziętości. Za nic już sobie ważył rany, za nic śmierć, za nic wielką prze-