Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/191

Ta strona została przepisana.

dyrekcyę ku wschodowi, właśnie na skrzydło Madalińskiego. Cios był obmyślany doskonale: zgnieść słaby flank i runąć przeważającemi siłami na tyły Zajączka! Taki plan obiecywał niechybny skutek: klęskę Polaków. Los jednak zdarzył inaczej.
Naczelnik przejrzawszy sytuacyę miejsca, rzekł do Kczewskiego prędko:
— Wszystko teraz zależy od niespodziewanego i mocnego uderzenia w bok tej kolumny.
Spokojnym się wydawał, ale przy wydawaniu rozkazów głos mu się łamał.
— Kaczanowski, awansuj Waszmość na środek, ja uderzę z chłopami od czoła. Tylko nie bawić się strzelaniną! Na polu biegiem i odrazu brać na kosy i bagnety! Pułkowniku — zwrócił się do Kczewskiego — ubezpiecz resztą kosynierów nasze tyły i dziemierzycki parów. Górski, zasłonisz z wolonterami prawy bok od jakowejś niespodzianki.
— Obywatelu-Generale! — wystąpił Zaręba — pozwól mi wziąć udział w tej akcyi, jako prostemu żołnierzowi. Pragnę pod twojem okiem walczyć, a choćby i zginąć.
— Rób, co uważasz. Mości panowie, pamiętajcie: wroga trzeba bić, jeszcze raz bić i pobić!
Spojrzał po szeregach i wydobywszy szablę, zawołał donośnie:
— Naprzód w imię Boga! Podwójny krok! Marsz! — Nacisnął konia i pojechał przed frontem.
Chłopi ruszyli z miejsca jak jeden, przesuwając się między drzewami jakimś przyczajonym, wilczym kro-