Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/194

Ta strona została przepisana.

próbowali stawić czoło. Luty wicher tak nie rwie, nie łamie drzew, nie roznosi liści, jak prędko rozsypali się krwawą sieczką pociętych ciał. Walili zwartą ławą, zmiatając kosami, co się tylko dało.
Kaczanowski ze swojemi kompaniami, dokazywał nie mniejszych przewag, wgryzając się w nieprzyjacielskie boki, jakoby żelaznymi kłami. Porwany bojową furyą, walczył, nie szczędząc własnych sił, zaś jego chorąży, Krzysztof Dębowski, zuchwały młodzik o niepohamowanej waleczności, prawie sam jeden zdobył bateryę dział ze wszystkiemi zaprzęgami i amunicyą. Dokonał tego na oczach Naczelnika i upojony zwycięstwem, szalał, bijąc w nieprzyjaciół, niby grom, roznoszący śmierć i przerażenie.
Kolumna pod takimi ciosami jęła się gwałtownie miotać, niby przydeptana żmija, nadarmo usiłując się sprężyć i rozwinąć. Sytuacya miejsca już nie pozwalała na odzyskanie przewagi, nie dopuszczała nawet zebrania myśli. Naczelnik bowiem czuwał nieubłaganie, prowadząc atak za atakiem.
— Za wolność! Za całość! Za niepodległość! Naprzód! — grzmiał, nie pozwalając im na oprzytomnienie. Moskale, ogarniani potężnie od czoła, szarpani coraz zajadlej z całego boku, spychani na kupę, splątani, gęsto znacząc pole trupami i rannymi, zaczynali się już na wszystkie strony wyginać, chwiać i kolebać.
Naraz, Zaręba dojrzał, że ostatnia baterya, jaka im jeszcze pozostała, i to najcięższego kalibru dział, próbuje się wydobyć z ciżby, że już zaprzęgi, prane batam i, ruszają z miejsca. Jeszcze chwila, wydostanie się