Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/195

Ta strona została przepisana.

na wolniejszy plac, otworzy ogień i wszystko stracone! Włosy mu powstały na głowie i błyskawicowo zmierzył całą przepaść niebezpieczeństwa.
— Za mną, chłopy! Kosy do ataku! Biegiem! Biegiem! — zakrzyczał, rzucając się naprzód.
Zagrodził mu nagle drogę płot bagnetów, kozackich spis, wycierów, a nawet i drągów.
Sto ciosów zagroziło śmiałkom! Skoczył pierwszy, chłopi runęli za nim niepowstrzymaną nawałnicą. Zarębie w pierwszem starciu rozleciała się szabla, wyrwał któremuś kosę i cisnął się wściekłym rzutem na całą kupę. W mgnieniu oka uformowała się zawierucha, opętańczo rycząca, pokryta kurzawą i tryskająca potokami krwi.
Ale chłopi przemogli, rozgromili, wycięli co do jednego i zdobywszy armaty, rwali się naprzód z niemałym wrzaskiem zwycięstwa. Zaręba prowadził, a groźny wojennem wyćwiczeniem, męstwem i zimnem objęciem sytuacyi, mnożył uderzenia, rozbijał kupę po kupie i tak szybko a uporczywie następował, że czoło kolumny rozprysło się pod uderzeniami chłopskich pięści, jakoby krucha szklana zastawa. Świst kos, straszliwa siła ciosów, od których rozłupywali się ludzie, jak szczapy, przejmowały Moskalów taką zgrozą i strachem, że widząc niechybną śmierć, uciekali, ciskając broń i co im przeszkadzało.
Naczelnik w jakiejś chwili przywołał Zarębę.
Stawił się cały w krwi, w podartej kurcie, ledwie dyszący, ale upojony niezmierną radością.