Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/207

Ta strona została przepisana.

— Margrabianka rozkazała mi cię ocalić choćby za cenę własnego życia — śmiał się Woyna.
— Margrabianka? Nie znam. Ach, to ta królewska gamratka — szepnął lekceważąco.
— Mam cię do niej zaprowadzić żywym czy umarłym. Przysiągłem i spełnię.
— Oszalałeś, widzę. Mam iść do niej z wizytacyą? Jutro ogłoszą mnie za jej amanta — dziękuję!
— Tak sobie ważysz opinię cnotliwego, racławicki herosie! Nie obawiaj się. Prosi cię...
— Byłem jej prezentowany w Grodnie; ale wątpię, aby mnie zapamiętała.
— Pamięta i prosi cię na chwilę rozmowy. Jeśliś niepewny siebie, to przy świadku...
— Coś w tem się kryje! I radzisz, abym poszedł? — pytał zgoła przyjacielskim tonem.
— Proszę cię o to. Nikt cię nie zobaczy! Nawet te bogdanki, które ci rzucały kwiaty...
— Dlaczego nazwałeś mnie racławickim herosem? — zapytał nagle z niepokojem.
— Wiem od margrabianki, żeś przyjechał prosto z obozu Naczelnika.
— Ona wie! Zaczekajże! Ona ci to powiedziała? Niepodobne do wiary.
— Parol kawalerski. Dziwiła się nawet, że po takiej drodze jesteś jeszcze w teatrze.
— Znaczy, iż jeszcze ktoś trzeci przyjechał z relacyami, i to do króla!
— Albo do Igelströma, co zresztą na jedno wychodzi.