Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/223

Ta strona została przepisana.

— Powiedziano: Woyna zna drogę. Woyna też spełnił powinność i teraz rusza w swoją stronę — zaśmiał się z jego zakłopotania, popchnął nieco do sieni i zatrzasnął za nim drzwi.
Służący poprowadził go na piętro i oddał olbrzymiemu pajukowi, przybranemu z węgierska, ten zaś otworzył przed nim wyzłocone podwoje białego salonu, rzęsiście oświetlonego. Zaręba wszedł posuwiście i zatrzymał się na środku, wodząc zdumionemi oczami do koła — nie było nikogo. Salon był urządzony ze smakiem i nielada przepychem. Lśnił cały od białości, zwierciadeł i złota. Pawimenty, wykładane drzewem różanem, dawały podobieństwo kobierca bogatego barwami. Drzwi były zamaskowane zwierciadłami. Na suficie amorki, splecione wieńcami róż, pląsały radośnie na łące pełnej motyli. Upajający zapach hijacyntów białych rozchodził się z przecudnej żardiniery, drążonej w marmurze złotawym. Meble o wyszukanych kształtach, złocone, były obciągnięte blado liliowym bławatem, dzierganym w kwiatuszki. Cztery kandelabry z farfuru, stojące w rogach na postumentach, obficie siały światłem. Jedna ze ścian dźwigała naturalnej wielkości portret Stanisława Augusta z jego lat dawniejszych. Przedstawiał pięknego młodzieńca w stroju francuskim, rozpartego w złocistym karle, przy stoliku, na którym leżały rękawiczki, laska i kapelusz. Żaboty, koronkowe manszety, dyamenty, biała peruka w misternych puklach, błękitny frak w złoty rzucik, słodkawy uśmiech, wypieszczone ręce, białe kuloty z pękiem wstążek przy kolanach i niedbała, wzgardliwie leniwa poza dawały obraz jakiegoś wymuska-