Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/233

Ta strona została przepisana.

— Posłuszeństwa aż do śmierci, mistrzu i bracie — powtórzył przyjętą formułą.
— Więc ci rzeknę: Zapomnij o królu, zapomnij nawet o mistrzu, a mów do mnie, jak do brata, jakbyś mówił ze swoją duszą i sumieniem, jakbyś się wyznawał na spowiedzi. Chcę usłyszeć prawdę, szczery sąd, opinię nie zmąconą żadnymi względami, człowieczy głos!...
Co się działo w Zarębie, niepodobna tego oddać w mowie. Słyszał, widział, czuł, rozumiał, a razem wydawało mu się to niepokojącym snem i jakimś dyabelskim omanem, jakby dalszym ciągiem widzeń w kryształowej kuli. Myślał, iż to, co się stało przed chwilą, na żaden ludzki sposób nie jest podobne prawdzie. A jednak była to rzeczywistość, bardziej wstrząsająca jego trzeźwym umysłem, niźli czarodziejstwa margrabianki. Król pokazujący się mistrzem loży masońskiej! Król szukający tajnej rozmowy z prostym porucznikiem! I do tego w takich okolicznościach! Miało to pozór fantastycznej bajędy! Ale nie pragnąc już tego zgłębiać, ni brać na rozwagę, stał się powolny rozkazom mistrza. Czuł się przymuszonym do posłuszeństwa. Zwarł się jeno w czujności, jak czasu bitwy, na ciosy, mogące uderzać z nieprzewidzianej strony. Wzrosła też w nim podejrzliwość i zatargał głuchy niepokój przed niewiadomem.
— Mam relacyę o tobie i twoich peregrynacyach po świecie — zaczął król przeglądając w świetle komina jakiś regestrzyk. — Azardowałeś się — podniósł oczy na niego.