Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/241

Ta strona została przepisana.

mniejszy i bardziej wstrząsający — obraz całej polskiej społeczności. Czemże był król w tym rozległym stafażu? Jednym z milionów ludzkiego mrowia czy też jedynym sprawcą powszechnej doli? Któż potrafi dać respons? Nowa udręka ścisnęła mu serce i odebrała głos, że siedział milczący, szarpany jeno wątpliwościami własnego sumienia.
— Królowi w Polsce nie wolno niczego, a odpowiada za wszystko! — posłyszał naraz głos, przejęty niechęcią i nieskrywanym żalem.
— Potwierdzasz, com już był rzekł: Niewdzięczność, to jedyna cnota Polaków — dorzucił jeszcze.
Ta gorzka konkluzya nie dopuszczała zdawkowego responsu. Przykre milczenie zapanowało pomiędzy nimi. Zaręba postanawiał już nic nie mówić, siedział osowiały i wielce ze siebie nieukontentowany, zaś król zaczął się promenować po izbie. Ginął w panujących mrokach i co pewien czas wynurzał się w brzaskach dogasającego ognia bladym zarysem widma; gruby kobierzec nie dawał słyszeć jego kroków. Dopiero po długiej chwili zaklaskał w dłonie i komuś w ciemnościach rozkazał:
— Dorzuć do ognia: zimno!
Czarna wiedźma wypełzła skądściś i po chwili buchnęły żywe, radosne płomienie, jawiąc przed oczy całe wnętrze izby, wybitej chińskiemi, żółtemi makatami w błękitne smoki, że wydawała się być kopulastym namiotem. W głębi, naprzeciw komina i na nizkim ołtarzu z farfuru niebieskiego, siedział złocisty Budda, ogromnej postaci, z rękami splecionemi na obwisłym brzu-