Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/245

Ta strona została przepisana.

nikomu, jednako smagając grzechy możnych, jak i przywary pospólstwa. Zasię biczem najsroższym był na damy, znane z rozwiązłego życia i przyjaźni z Moskalami; tym przycinał najszpetniej, podając ich imiona na publiczną wzgardę. Jego jadowite epigramaty i wierszyki, podawane z ust do ust, wciskały się wszędzie i zawsze trafiały w sedno. Z nieubłaganą pasyą prześladował zdrajców i egoistów. Obdartych ze skóry wystawiał na pokaz i publiczne urągowisko. Był jakby żywem i czujnem sumieniem narodu. Obawiano się go i nienawidzono, ale nie było ucieczki przed nim; dosięgnął choćby i na królewskich pokojach. Przekupić go było niepodobna i dosięgnąć, o złoto bowiem nie dbał, a broniła go miłość pospólstwa. Przy okoliczności setki piersi podnosiło się w jego obronie i już nieraz dobrze oberwali marszałkowscy pachołkowie.
Przybrany w kożuszek, srodze połatany, w baraniej czapie, z torbami, przewieszonemi przez plecy, z brodą siwą i kosturem pielgrzymim, dawał pozór prawdziwego dziada, pod którym się taił ktoś wielce oświecony i nader czuły na nieszczęścia ojczyzny. Często też sprawiał wrażenie obłąkanego; widywano go nieraz, jak godzinami rozmawiał ze sobą, jałmużny odrzucał i znajomych nie poznawał. A coby był za zacz, jakie traiczne ewenty przywiedły go do tak nikczemnego stanu, tego nikt nie wiedział, nawet jego socyusze spiskowi, którym był gorąco oddany i pod ich szczególną opieką pozostawał. Właśnie dzisiaj widział się być niezmiernie poruszonym i po różnych zwyczajnych konceptach i drwinach podniósł się naraz i potoczywszy oczami dokoła,