Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/254

Ta strona została przepisana.

Konopka żachnął się zniecierpliwiony, lecz umitygowawszy się, pociągnął go na Róg Senatorskiej, pod daszek sklepu Jarzewicza, gdzie było zaciszniej, i rzekł twardo:
— Przypomnij sobie Aspan dolę obrońców Capeta!
— Czego te łajdusy chcą od mojej czeladzi? — zaniepokoił się majster, dojrzawszy, jak ultaje otoczywszy jego ludzi, zaczynają ich brać w swoje obroty.
— Chcą się im dobrać do skóry — zaśmiał się drwiąco Konopka.
— Widzi mi się, że ci sami, którzy stawali w obronie Baraniego Kożuszka.
— Snać nie pozwalają sobie dmuchać w kaszę!
— Z dobrej woli dziada nie stróżują! Ktoś ich musi formować i płacić. Ale ktoby? Gęby obwiesiów z pod szubienicy. To może wziąć zły obrót. Poszczerbią mi ludzi zbóje!
— Nie dopuszczę! — Świsnął w szczególny sposób i wszystka banda rozpierzchła się, jakby w nią trzasnął piorun; szewcy zakrzyczeli tryumfalnie i rzucili się w pogoń.
Majstra aż zatkało ze zdumienia, wreszcie po dłuższej chwili odzyskał głos.
— Teraz mi jasne, kto inspiruje tę bosą komendę — wykrztusił z nieukrywaną pogardą.
— Chciałem, byś Aspan to zrozumiał i dobrze sobie zapamiętał. Masz swoich cechowych, którymi się chełpisz, i zdaje ci się, że wszystko pospólstwo za tobą. Widzisz, jako jest inaczej! Weź z tego naukę i nie stawaj mi na drodze, bo nie zdzierżysz. Więc jeszcze raz