Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/258

Ta strona została przepisana.

— Masz babo kaftan! Akuratnie dzisiaj u mnie generalne zebranie cechmistrzów i starszej czeladzi! Masz coś ważnego?
— Od czego pewnie zależy twoje życie i twoich dzieci! — powiedział mu w samo ucho.
— Jezus Marya! Pewnie nowe aresztowania! — Nogi się pod nim ugięły z przerażenia.
— Coś groźniejszego! Koło dziesiątej przylecę i opowiem. Ma mnie nikt nie widzieć.
— Mój wiernik będzie czekał w sieniach i zaprowadzi cię prosto na górę!
Karski powrócił do traktyjerni, a majster, mocno sfrasowany i zaniepokojony, szedł Podwalem, sapiąc z udręczeń i co chwila przystając. Nie poznawał nawet znajomych.
— Siarczyste pioruny z tym ciągłym strachem. Człowiek, jak ten szarak, głowy się boja wyściubić przed psami! — medytował ze złością. — Ciągle proszę zaczynać, sprać to tałatajstwo i wygonić na cztery wiatry! Raz kozie śmierć! Kunktatory psiekrwie! Co to może być? Groźniejsze od aresztowania! Jakoś ckliwo zrobiło mu się na sercu i w gardle tak zaschło, że prawie mimowoli pociągnął do szynkowni przezwanej Indyą, na rogu Podwala i Wąskiej. Szynkownia była w piwnicy i schodziło się do niej po kilkunastu stopniach. Parę izb nizkich, licho oświetlonych, zapełniały tłumy, zwłaszcza w środkowej, najobszerniejszej, gdzie wydawano jadła i napitki, było jakby nabite głowami, a co chwila zrywały się oklaski, śmiechy i takie dzikie wrzaski, aż