Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/259

Ta strona została przepisana.

chybotały się światła łojówek, pozatykanych w żelazne wilki, na ścianach.
Majster, zaledwie docisnąwszy się do drzwi, zajrzał tam i stanął, jak wryty.
Barani Kożuszek stał na ławie i recytując jadowite, podburzające wierszyki, zabawiał tłumy obcinaniem na gilotynce głów swoim kukiełkom.
— Jeśli mnie oczy nie zwodzą, to dziad z pod Krakowskiej Bramy?
— Tenci sam! Przysala, że niech go drzwi ścisną! — odparł jakiś sąsiad.
— Aż dziwno, iż mu to przechodzi bezkarnie — wyrzekł ktoś drugi.
— Dobrze gada; niech ciemni przejrzą, jakich to mają panów! — dorzucił kto inny.
— A niechby sobie plótł na uciechę głupich — warknął gniewnie Kiliński — niespełna rozumu, wiadomo! Ale on i na królewską osobę powstaje! O, właśnie rozpoczyna! Milczeć, szołdro jedna, skurczybyku! — wrzasnął, nie mogąc już wytrzymać — raz temu potrzeba koniec położyć. Zniewaga Majestatu! Nauczę ja cię moresu! — zawrócił nagle.
— Gdzież to Aspanowi tak pilno? — pytał ktoś, wyraźnie zapierając mu drogę.
— Dyabli komu do tego! — odrzucił porywczo i siłą utorowawszy sobie drogę, wyszedł z szynkowni i ruszył w stronę Nowomiejskiej Bramy. Nie ubiegł jednak nad kilkanaście kroków, gdy go opadły jakieś draby z groźnemi minami.