Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/272

Ta strona została przepisana.

się środkiem ulicy. Liche światła latarń ledwie dawały rozpoznać w ciemnościach drogę.
— A cóż ty robisz w komendzie p. Konopki? — odezwał się Zaręba.
— Co mi przykażą. Dzisiaj, przez cały dzień rozlepialim ze Staszkiem i kamratami raport generała Kościuszka! Zrywalim też z murów rozporządzenia Moskalów i marszałkowskie! Potem byłem w asyście Baraniego Kożuszka pod Krakowską Bramą i gdzieindziej. P. Konopka nakazał krzyczeć przeciw arystokratom!
Spojrzał uważniej na chłopaka: chudy był, niewyrośnięty, o bladej, mizernej twarzy i niezmiernie bystrych oczach, prawe dziecko ulicy, snać przygarnięte przez pułk mirowski i w jego barwy przybrane. Minę miał zadzierżystą i głos starego pijaka.
— Felek, dostaniesz złotówkę, jeśli mi odpowiesz prawdę.
— Wedle rozkazu. Już nie pamiętam, jak złocisz wygląda i jego wnuczka dziesiąta.
— Kto w Indyach, wiesz, na rogu Podwalu i Wąskiej, pobił dzisiaj jednego majstra?
— Nie wiem, pokornie melduję. Ja stałem przy Baranim Kożuszku, a skoro pokazywał lalkę, krzyczałem: Śmierć! W aryergardzie był Staszek ze starszymi... może to oni...
— Masz swoje i zmiataj! Sam już trafię — odprawił go przed pocztą.
— Życzę dobrego zdrowia p. porucznikowi! — pieniądz wsadził w zęby i zasalutował.