Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/277

Ta strona została przepisana.

płonnych pogróżek. Wrogowie je pochwycą i nie zawachają się przed zemstą.
— Jakiekolwiek zapadną wyroki, będą spełnione — zagrzmiał twardy głos mistrza.
— Wotuję ryczałtem za śmiercią wszystkich oskarżonych — dodał jeszcze Jasiński.
Mistrz skinął ręką i gdy zaległo milczenie, przeczytał głośno.
— Ankwicz! Wyrokujcie, obywatele — kartę z tem nazwiskiem rzucił przed siebie.
— Śmierć! — zabrzmiał jeden głos i trzydzieści trzy sztylety uderzyły zapamiętale w kartę.
— Szczęsny Potocki! — czytał, wyjmując z pliki pierwszą lepszą z brzega.
— Śmierć! Śmierć! — spadły gwałtowne ciosy i niby stalowe dzioby poszarpały papier.
— Branicki!
— Śmierć!
— Rzewuski!
— Śmierć!
— Kossakowski biskup — wymawiał, ciskając karty ze wzgardą i nienawiścią.
— Śmierć! — powtarzali, zaciekle bijąc puginałam i, jakoby w żywe serca.
— Prymas!
Zaledwie uderzyło w kartę kilka sztyletów, reszta zawisła w powietrzu.
— Wyrok powinien być jednomyślny. Niema zgody, więc odkładam — wyrzekł mistrz.