Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/302

Ta strona została przepisana.

— Te sprawy należą do decyzyi jutrzejszego generalnego zebrania Rady.
— A tymczasem nazwano mi już parę nazwisk tutaj wybranych; pełną listę przyślę ci jutro rano, może ci się przyda do powinnego raportu — spojrzał mu w oczy.
— Nie rozumiem cię! Do jakiego raportu? — okrył się zdumieniem, jak maską.
— Nie lada z ciebie gracz i jedynyś do sekretu. Nie będę grał z tobą w ciuciubabkę i wyznam: Byłem jednym z trzech, którzy na wczorajszej kapitule wzięli twoją stronę.
— Ciszej, na Boga, ściany mają uszy — pochylił głowę nad kopersztychami — sprawiłeś mi ulgę tem wyznaniem. Byłem pewny, że potem, co zaszło, wykluczą mnie z loży.
— I nie zważałeś na następstwa; to mnie przerażało.
— Parę cali żelaza w piersiach od zamaskowanego socyusza — uśmiechnął się przymuszenie.
— Ustawa przewiduje i takie zakończenie.
— Znam ją, przywoziłem z Paryża. Mam już dosyć tej jakobińskiej maskarady.
— Sama ostrożność nakazuje nie zrywać z lożą otwarcie — przestrzegał.
— Jedźmy, pomówimy o tem obszerniej w domu. Moje konie czekają przed pałacem.
Ale powróciła Zośka i porucznik, nie doczekawszy się końca ich szeptań, odjechał sam.