Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/308

Ta strona została przepisana.

— Jeniusz to, jakiego w Polsce, a może i we świecie jeszcze nie bywało. On jeden poradziłby zaprowadzić we świecie nowy porządek.
— Czy aby zdatny do służby? Taki filozof nie odróżnia zwykle rury do barszczu od karabina.
— Niema u nas drugiego, któryby się lepiej rozumiał na wszystkiem, co się tyczy artyleryi i fortyfikacyi. Wszak już w szkole za swoją zdatność miał być wysłany królewskim sumptem do Paryża na naukę wyższej matematyki. A przytem rezolut, sam się napiera ze mną i Casparim iść na stanowisko w dziedzińcu Krasińskich.
— Zobaczymy, jak ten jeniusz będzie się sprawiał pod kulami. Wejdźmy, już pora.
Sala była ogromna i mroczna, okna miała pozasłaniane i zaledwie parę świeczników, stojących na stołach, rozkrążało nieco światła. Osób było już sporo i po ciemnych kątach słyszeć się dawały szeptania i brzęki szabel. Co chwila jeszcze ktoś spiesznie nadchodził i turkotały zajeżdżające pojazdy. Ale nastrój panował dziwnie ospały. Jakby lęk przyczajał się w mrokach. Szeptano sobie na ucho i trwożnie. Twarze widniały blade, gorączkowe spojrzenia i niepewne ruchy. Niepokój władnął duszami. A kiedy ostatni z nadchodzących przynieśli wiadomość, jako pomnożone wojska moskiewskie rozciągnęły się po wszystkich ulicach i postawiły warty co kilkanaście kroków, powstało silne poruszenie. Czyżby odkryto spisek? A może ktoś wydał zebranie i zaciągają sieci, aby wszystkich wyłapać? Tysiące złowrogich przypuszczeń zakrakało w duszach. Podniesły się głosy,