Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/329

Ta strona została przepisana.

i kozły karabinów. Oficyerowie snuli się nieustannie wzdłuż gmachu świeżo przerąbanemi przejściami. W dolnych izbach, nizkich i ciasnych z powodu nadmiernej grubości murów, biwakował oddział wolonterów, uzbrojonych w topory, kosy i piki, gotowych do odpierania sturmów. Zasię w obszernych dziedzińcach, obmurowanych gmachami, jakoby w studniach, panował nieopisany ruch. Pochodnie, poprzyczepiane do ścian, pomimo deszczu i wiatru grały w ciemnościach krwawemi płachtami migotliwych brzasków, w których niby majaczenia roiły się zarysy ludzi, koni, armat i wozów i broni. Zdało się, iż popękają mury od natłoków. Żołnierze zajmowali bramy, sienie i tulili się pod ścianami, nie wypuszczając z garści karabinów. Na środku podwórz stały baterye harmat, przyodziane od niepogody w zielone gzła. Tuż przy nich zaprzężone cugi chrupały obroki z kobiałek i torb płóciennych. Ładowano amunicyjne jaszcze. Sposobiono ambulansowe wozy. Rozdawano kanonierom i asekuracyjnej piechocie szelki do przeciągania dział w razie zdarzonej potrzeby. A w ostatnim dziedzińcu, już na tyłach arsenału, obwiedzionym jeno murem i nizkiemi szopami, porządkowały się dwa szwadrony jazdy, ściągniętej jeszcze za dnia, po parę koni, aby nie zwracać uwagi. Segregowano konie do armatnich zaprzęgów, sprowadzone z miasta pod różnymi pozorami. Rozdawano broń i ładunki ochotniczym oddziałom, które wysuwały się w cichości w stronę ogrodu Krasińskich i gdzieś przepadały.
Niekiedy przelatywały krótkie komendy i słychać było w ciemnościach miarowe, ostrożne stąpania. Cza-