Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/333

Ta strona została przepisana.

— Niechaj się stanie, co się ma stać! Nie ruszę się z miejsca! — zdeterminowała uparcie.
— Nie zdajesz sobie sprawy zgrozy, jaka wisi nad tobą.
— Czegóż chcą odemnie? Cóż ja komu zawiniłam? — zaskarżyła się, jak dziecko.
— To wojna, powszechny rozruch; lud, przyprowadzony do wściekłości, Bóg wie jakich może się dopuszczać gwałtów. Ofiarą zawziętości mogą paść i niewinni. Najlżejsze podejrzenie w takich razach starczy za wyrok. Napatrzyłem się podobnych rzeczy w Paryżu — tłumaczył poczciwie — to przenieś się na moją kwaterę, tam ci włos nie spadnie z głowy! A jeśli i to nie, pozostaje Barsowa, mogę ją zaraz uprzedzić — zabiegał z różnych stron.
— Nie! Nie! Nie! — upierała się z niewytłómaczoną zaciekłością.
— Snać rachujesz na jakąś potężniejszą pomoc! — wyrzekł, zniecierpliwiony i dotknięty.
— Sewer! — jęknęła jakby pod uderzeniem i naraz oczy jej rozbłysły, a z przebolesnym uśmiechem, szepnęła: Jakiś ty wzniosły! Nienawidzisz, a chcesz mnie ratować!
— Ja cię nienawidzę! Ja! — wybuchnął krzykiem przytłumionej tkliwości, ale natychmiast się zmitygował i dodał surowo — radzę ci, jak siostrze. Nie mogę nawet dopuścić myśli, co się z tobą stać może! Błagam cię, posłuchaj mojej rady!
Ogarnęło ją znękanie; opadła na krzesło, rzęsiste łzy polały się z jej oczów.