Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/335

Ta strona została przepisana.

Serce mi pęka! Czekałam dnie i noce, nie powróciłeś! Konałam z tęsknoty! Nie opuszczaj mnie! Ja ci otworzę duszę i błagać będę i płakać u twoich nóg, aż mi przebaczysz! — szeptała wśród namiętnych pocałunków, uścisków i łez; wreszcie wyzbyta z sił, obsunęła się na podłogę. Pochwycił ją w porę, zaniósł na szesląg i trzeźwiącemi solami przyprowadził do zmysłów.
Czas jakiś milczeli oboje; rozglądała się rozgorzałemi oczami, z trudem łapiąc powietrze, on zaś stał, wsparty o ścianę, oślepiony żarami, wstrząśnięty. Myśli leżały omdlałe i pogubione, jeno przesłodkie czucie wiedziało, że oto bezmierne szczęście go przepełnia, oto radość przesyca, oto pijany jest czarem, upojeniem i miłością. Już nie pamiętał jej zdrad. Nie pamięta, jaką zna, jeno jaką miłował dawniej, jaką był sobie utkał z bujnej imaginacyi, tęsknot i marzeń. Już nawet zapomniał o wszystkich swoich powinnościach. Chwiał się, niby podcięte drzewo, nim się na jakąś stronę przeważy i runie.
— Uciekajmy — porwała się gwałtownie — będę gotowa za chwilę! Zabierz mnie sobie i nie oddawaj nikomu. Jam twoja na wieki. Uciekajmy, gdzie oczy poniesą! Na jakiś bezludny kraj świata, gdzieś do Italii słonecznej, za morza i góry! Kochanku mój luby! Na jakiejś łące zielonej szomierka starczy nam za pałace, bo szczęście będzie z nami! Pasterzu mój tkliwy! I dnie nam popłyną w miłości i upojeniu! — szeptała rozegzaltowana, zgoła nieprzytomna, obsypując go namiętnemi pieszczotami.