Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/352

Ta strona została przepisana.

— Czekajże. Na cóż się zdeterminowałeś? Za parę godzin uderzamy.
— Staję przy królu do ostatniego zdechu — rzekł z mocą — to moja psia powinność. Całą duszą jestem z wami, sam wiesz; źle czynię dla sprawy, ale królewskiej osoby nie odstąpię.
— W nagrodę wierności podyndasz z nim na jednym postronku — zadrwił Strzałkowski.
— Ale nie powiedzą, jako Marcin Zakrzewski nie dopełnił swojej powinności.
— I z Rawyś rodem, wierny Trubadurze, proszę! Dziwno, żeś się taki uchował.
Marcin wyleciał z furyą. Zaręba stanął w jego obronie, gdyż Strzałkowski, wyznający najskrajniejsze jakobińskie opinie, był prawą ręką Chomentowskiego, ale porucznik jęknął:
— Nie przeszkadzaj! Manon skazują na deportacyę. Rozumiesz otchłań cierpienia! Tyle wdzięku i tyle miłości! O nikczemna przemocy! — i zalał się rzewnemi łzami żalów.
Zaręba wzruszył wzgardliwie ramionami i wyszedł, a znalazłszy się znowu na Starem Mieście, wstąpił do ks. Meiera. W obszernej i długiej sieni natknął się na nieoczekiwany zgoła obraz. Przy kilku tarabanach siedziały kupy oberwanego ultajstwa, grali w chapankę, gęsto ją zakrapiając anyżówką. Przy krzywych łojówkach ledwie dojrzał ponure spojrzenia, zbójeckie gęby i miny prawdziwych obwiesiów. Najróżnorodniejsza broń błyskała pod ścianami. Była to przyboczna asysta Konopki, pozostającego pod wodzą Piotrowskiego. On sam