Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/358

Ta strona została przepisana.

Jakiś strzał armatni rozdarł ciszę i lunęły ostre karabinowe salwy.
— Kapitan Kosmowski uderza na Żelazną Bramę! Kanonierzy, na miejsca!
Dzwony jęły podnosić niebosiężne larum: biły od Zakroczymskiej, biły od Freta, biły od Starego Miasta, biły z Krakowskiego, biły z Leszna. Rozdzwoniło się wszystko powietrze. Spiżowy krzyk spadał w uśpione i mroczne ulice, jak pioruny mury wstrząsające. Powiała groza. Wybuchały jakieś zgiełkliwe, przerażone głosy. Śmierć zdała się łomotać do wszystkich domów. Bito gwałtownie w bębny. Ponure głosy trąb huczały ze wszystkich stron. Zadudniała ziemia, całe gromady spieszyły ze wszystkich sił do arsenału.
Na Długiej dał się słyszeć tentent konnicy, wrzaski i gęsta, bezładna strzelanina. Jeszcze chwila, i od strony Miodowej zamajaczyła chmura koni, ludzkich głów i rozwianych proporców. Pędzili, jak nawałnica, całą szerokością ulicy, aż grały koniom śledziony.
— Pierwsze i trzecie działo: Cel! Pal! Nabijaj! — rozległa się spokojnie komenda.
Zatrzęsły się mury. Szwadron kawaleryi narodowej dopadł nad fosy arsenału; ciężkie kule armat osłoniły go przed chmarami napastliwego kozactwa. Wraz też zagrały bębny, i z pod murów wystąpiły piechoty, prażąc rzęsistym ogniem nieprzyjaciela. Pierzchnął i rozwiał się, jak dym, znacząc jeno drogę trupami ludzi i koni.
Arsenał przybrał bojową postawę. W jakiemś modlitewnem skupieniu kanonierzy zajęli swoje miejsca na