Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/359

Ta strona została przepisana.

bateryach; zadymiły rozpalone lonty. Odsłoniętemi strzelnicami wyjrzało tysiące luf. Piechoty stanęły pod bronią. W dziedzińcach wszystko czekało tylko sygnału; armaty w zaprzęgach, konnowody na koniach, jaszcze w cugach.
Na basztach wywieszono bojowe znamiona, jakoby archanioł wojny powiał krwawemi płachtami. Przywitał je powszechny okrzyk, bębny i sprezentowana broń.
Z miasta dochodziły coraz gęstsze odgłosy strzałów, bicia dzwonów i grochotania bębnów.
— Do broni! Do broni! — wzmagał się krzyk ogromny, jakby domy domom, ulice ulicom i ziemia niebu podawały ten święty nakaz głosem huraganu, grzmotami gromów.
— Giesler z pontonierami nadciąga ogrodem. Moskali ma na piętach — meldowano Cichockiemu.
Jakoś w modrawem powietrzu zaczerniała zwarta kolumna. Dwieście pięćdziesiąt chłopa maszerowało podwójnym krokiem, rwali z karabinami w garściach, gotowi do kontrataku. Pułkownik Giesler prowadził, na flankach tarabany biły pobudkę.
Od dziedzińca Krasińskich sypały się za nimi moskiewskie salwy.
— Półbaterya, Cel! Pal! Nabijaj!
Właśnie dopadali wywartej bramy, gdy okrył ich grzmot i płaszcze dymów. Armaty powstrzymywały moskiewskie piechoty.
Cichocki, uradowany pomnożeniem obrońców, rozkazał dać im wypoczynek, ciągnęli bowiem z Pragi, a sam poleciał na front arsenału, do nizkich okien, pod