Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/368

Ta strona została przepisana.

sklepów i bram. Dymy przysłoniły ulice, od grzmotów i krzyków zadygotały mury.
Batalion bronił się słabo i rażony ze wszystkich stron, bity, szarpany, miażdżony gradami dachówek, kul i kamieni, zaczął się łamać, mieszać i oglądać za ratunkiem.
Wtedy Zaręba zuchwałe uderzył na armaty, wyrąbał kanonierów i opanowaną bateryę oddawszy Kilińskiemu, runął z dragonami na rozbite szeregi, roznosząc je na szablach i kopytach. Batalion poszedł w rozsypkę. Rozpoczęły się straszliwe łowy. Lud prawie z gołymi pazurami rzucał się z niesłychanem męstwem na żołnierzów. Krwawe błoto zachlupało pod nogami. Stosy trupów zaległy pobojowisko. Ryki zabijanych i jęki rannych rozdzierały powietrze. Dymy przysłoniły ulice. Nie było już słychać komendy, ni pojedynczych głosów. Wszystko tonęło w zgiełkliwym chaosie walki. Ucichły nawet strzały. Mordowano się białą bronią. Nadarmo błagano łaski. Nadarmo bronili się zrozpaczeni. Nadarmo powiewano białemi płachtami. Nie dawano pardonu. Zabijano bez miłosierdzia i litości, tępiono do ostatniego. Tu i owdzie grenadyerzy, zwarłszy się w czworoboki, próbowali stawić czoło bagnetem i kolbami. Lud spiętrzał się do koła niby fala, spadał na nich z wyciem huraganów i rozszarpywał, marli z ponurą rezygnacyą. Bito się kupami i potykano się pojedynczo. Bito się po sieniach i sklepach. Bito się w podwórzach i w domach, na każdem miejscu, gdzie dopadnięto uciekających. Widzieć się dawały kłęby ciał, taczające się po brukach w dzikim szale walki. Zwłaszcza przy wylocie