Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/378

Ta strona została przepisana.

rabinami, pijane krwią, mordem i rozpaczą, rzucały się niby pocisk na przebój — i marły pod bagnetami zrąbane, bite na wszystkte sposoby i rozdzierane, że tylko nieludzki, okropny krzyk brzmiał po nich przez dłuższą chwilę i niósł się żałośnie w przestworza.
Działyńczycy, jako lwy, rzucali się w pojedynkę na całe roty; jako drapieżni, nieustraszeni orłowie, spadali na całe stada. Walczyli z nieopisanem męstwem, z pogardą śmierci, z szaleństwem archaniołów, zwalczających szatana. Bojowa furya jednako ponosiła wszystkich. Nie było już szarż — byli jeno bojownicy, rycerze, oswobodziciele, bohatyrzy!
— Wolność i Kościuszko! — ten ci jeno krzyk bojowy targał się z piekielnych chaosów bitwy.
Z tem hasłem na ustach walczyli. Z tem hasłem ginęli. Z tem hasłem zwyciężali.
Ale i wróg walczył mężnie i drogo sprzedawał swoje życie. Miłaszewicz, zrozumiawszy przegranę, nakazał cofać się krok za krokiem w stronę Królewskiej.
Ale w tem pokazała się od Wizytek potężna gromada uzbrojonego ludu. Straszne kosy zalśniły w słońcu, las pik zakołysał się nad głowami. Konopka spieszył na przedzie ze swoimi obwiesiami. Z niesłychanem wrzaskiem ponieśli się na moskiewskie szeregi.
Ruszył im naprzeciw ks. Gagaryn z jazdą i odrzuciwszy impetem nieco w tył, chciał się salwować ucieczką w Królewską ulicę. Zastąpił mu drogę major Zajdlic, który przedarłszy się przez Saski Dziedziniec, uderzył z Końskiego Targu, rozbił i pognał pod ciosy sformowanych na nowo tłumów Konopki. I stało się, jak