Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/387

Ta strona została przepisana.

murów, a nawet i dachów. Dziedzińce pełne były dymów i kurzawy. Nieludzkie wrzaski wdzierały się do wnętrza. Od gradów ciężkich kul, tłukących jakoby piekielnymi dziobami, wszystko się trzęsło i dygotało. Tu i owdzie spadały sufity na głowy obrońców, leciały zawieruchy cegieł i tynków. Otwierały się nagłe wyłomy w ścianach. Waliły się mury. Padały wybite bramy. Jęki rannych rozdzierały powietrze. Niekiedy brandkule z piekielnym chichotem uderzały w dachy. Wybuchały pożary. Czasem granaty rwały się w zatłoczonych dziedzińcach. Moskiewskie baterye ciężkich dział nie ustawały ani na mgnienie, bijąc takim huraganem żelaza, iż zdawało się, jako lada chwila wszystko się rozwali w gruzy i nie pozostanie kamień na kamieniu.
Arsenał bronił się, niby lew osaczony.
W nizkich izbach, salach i kazamatach, przepełnionych gryzącymi dymami, jakby na dnie rozszalałego morza, leżała bełkotliwa cisza i wszystko odbywało się w spokoju i z niesłabnącą sprawnością. Żołnierze byli tak pełni ekstazy i skupienia, że obrona przybierała chwilami podobieństwo jakiejś dziwnej uroczystości. W bladych, na kamień stężałych twarzach, w rozpłomienionych oczach i w zwartych postawach widniała nieprzełamana moc i dostojeństwo. Śmierć krążyła dokoła. Śmierć wyła na każdym kroku. I śmierć drapieżnemi szponami szczerbiła szeregi. Nikt na to nie dawał baczenia. Nieulękle patrzyli w przeznaczenie. Każdy trwał niby skała na swojem stanowisku. Panowało przytem głębokie milczenie. Po zabitych ścieśniały się szeregi i walka ciągnęła się dalej.