Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/393

Ta strona została przepisana.

— Tylko jeniusz może jej wskazać słoneczne drogi, tylko jeniusz może ją wywieść z tej strasznej niewoli chaosu, w jakiej grzęźnie. Któż ma stanąć na szczycie nieskończonej drabiny?
— Jeniusz jest tyranem, przeczy równości. Jeniusz ma tylko swoje cele.
— Zwierciadło świata! Prawy głos człowieczy przed Bogiem, jego namiestnik na ziemi.
— Być może, ale ja to między bajki włożę! — zaśmiał się rubasznie Konopka — tymczasem zaś sprawy muszą się potoczyć taką koleją: głodni — niech się nasycą; nadzy — niech się przyodzieją; skrzywdzeni — niech się pomszczą; poniżeni niech się wywyższą. Oto jest prawdziwa ewangelia rewolucyi. Resztę oddaję śmierci. Precz z majaczeniami!
— Bóg nie jest majaczeniem, wieczna tęsknota nie jest chimerą, to istota serc naszych.
— Bóg umarł! Najstraszniejszy z tyranów obalony! Króluje nam rozum, nie zapominaj!
Stado kruków spadło na dachy Saskiego Pałacu rojowiskiem rozchwianych skrzydeł, szponów i krakań posępnych. Kilkanaście opadło na brzozy przy murze, pod którym siedzieli. Zakraczały skrzekliwie, ważąc się na wiotkich gałązkach. Brzozy w białych, przeczystych gzłach stały, niby zesromane dzieweczki, obtulone zielonymi warkoczami. Owiane chmurą bladych, pierwszych listków, dyszały słodką wonią. Zdały się być pieśnią wiosny bijącą na słońcu. Jawiły się w niewysłowionej cudności.