Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/394

Ta strona została przepisana.

Konopka objął je tkliwemi oczami, a uszczkniętą gałązkę przytknął do warg spalonych.
— Kto wielbi naturę, Bogu hołd składa — wyrzekł uroczyście Wroński.
Nieprzyjaciel pokazał się w końcu Królewskiej. Na czele maszerowały bataliony piechoty, po nich szła jazda pod młodszym Igelströmem, potem znowu zwarte zastępy grenadyerów i w końcu oddziały kawaleryi Kaminiewa i kozacy. Dziesięć armat wielkiego wagomiaru toczyło się w odstępach batalionowych. Prócz tego każdy batalion posiadał jeszcze po dwa działa. Naczelne dowództwo sprawował podpułkownik Klugen.
Kolumna pokazywała się groźna, przeszło trzy tysiące ludzi i szesnaście armat.
A cel mogli mieć tylko jeden: przeforsować przejście, oswobodzić Igelströma i zdobyć arsenał.
Czarna, brzemienna nieszczęściem chmura zawisła nad insurekcyą.
Wroński, stanąwszy na murze pod osłoną brzóz, z perspektywą przy oczach, patrzał w moskiewskie wojska. Szalone myśli przelatywały mu przez głowę, obłędne myśli lęków. Przerażenie zjeżało mu włosy. Szukał jakowegoś ratunku i nie znajdował. Pot zalewał mu oczy, dygotał cały i ledwie się już trzymał na nogach. Nadziei jednak nie tracił.
A kolumna niby rzeka płynęła zwolna całą szerokością ulicy. Żółte sztandary i znaki powiewały nad lasem bagnetów, trójkątne kołpaki, kształtem biskupiej tyary, grały w słońcu mosiężnemi blachami. Ciężki, akuratnie mierzony krok tysięcy boleśnie odzywał się