Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/397

Ta strona została przepisana.

nych obrotach, bowiem na czele swoich obwiesiów, przemienionych w boju na falangę nieustraszonych rycerzów, rzucał się, niby żrący płomień. Spadał na wrogów szarpiąc ich, jak się tylko dało. Co chwila w innej stronie rozlegał się jego przeszywający świst. Strzelał z okien pawilonu. Grzmiał z dymników i dachów pałacowych. Raził celnie z poza drzew Saskiego Ogrodu. W ten sposób prowadzona walka przeciągała się długie godziny z niemałym uszczerbkiem dla Moskalów.
Dopiero koło szóstej, właśnie gdy pod arsenałem ucichły działa, Klugen zdecydował się na stanowcze działanie. Zagrzechotały bębny i armia ruszyła do ataku.
Wroński cofał się od bramy krok za krokiem, powstrzymując napierające masy kartaczami od czoła i flankowym ogniem Konopki. Schronił się do Brühlowskiego pałacu, nie przestając i stamtąd strzelać przez Saski Ogród w boki następującej kolumny.
Pierwsze bataliony, zdobywszy bramę i dziedziniec a niedojrzawszy nigdzie przeciwnika, rzuciły się na Saski Pałac z tryumfalnym okrzykiem zwycięstwa Słabe straże elektorskie uciekły lub zostały wybite. Boczne pawilony zarówno, jak i sam pałac, zahuczały dziką wrzawą żołdactwa. Ustała wszelka dyscyplina i rozpoczął się rabunek. Nie pomogły komendy oficyerów, ni nawet ich prośby i płazowania. Hordy jęły nasycać głód grabieży i zniszczenia. Zabrzęczały rozbijane szyby i oknami poleciały bezcenne farfury, meble i sprzęty. Dobrano się wreszcie do podziemnych sklepów i tysiące flach i gąsiorów gasiło nienasycone gardziele. A gdy wytoczono