Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/403

Ta strona została przepisana.

Chomentowski co pewien czas krzyczał jakie nazwisko i natychmiast zrywał się z podłogi któryś z oficyerów, przecierał oczy i odebrawszy rozkazy, wybiegał na łeb na szyję.
W pewnych odstępach czasu pojawiał się kuchta z ogromnym imbrykiem czarnej kawy, rozlewając ją akuratnie w przeróżne garnuszki, porozstawiane po stołach i parapetach.
Na wszystkie strony słyszeć się dawały bicia młotów i ciężkie odgłosy robót. Wzmacniano popękane mury, stęplowano sklepienia, wspierano belkami zagrożone ściany, barykadowano wyłomy. Arsenał bowiem dawał postać groźnego pobojowiska. Na każdym kroku pełno było śladów zajadłej walki. Porysowane ściany, odpadłe tynki, wywalone okna, pozapadane sufity, stosy gruzów i osmalonych belek, kupy strąconych dachówek, podarte dachy, że gwiazdy zaglądały do środka, miejscami drabiny miasto schodów na piętra, krwią obryzgane mury, czerepy granatów pod nogami, połamane bronie i strzępy łachmanów. A wśród tych szczątków pełno żołnierzów różnej broni, wolonterów, kobiet i nawet dzieci. Karabiny w kozłach pod ręką, armaty w zaprzęgach i cugi w pogotowiu i straże gęsto porozstawiane. W pierwszym i drugim dziedzińcu paliły się ogromne ogniska, kręgiem w czerwonych brzaskach i dymach rozkładali się żołnierze. Spali, jedli, przepijali gorzałką, grali w karty na bębnach i torbach, od mawiali różańce, a z jakiegoś kąta głosiły się nawet ściszone, junackie piosenki. Wielu porozciąganych plecami do ognia chrapało w najlepsze. Kotły przysta-