Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/405

Ta strona została przepisana.

nurzała się z ciemności. Ktoś porywał się z barłogu i opadał z jękiem. Ktoś jeszcze w szale bojowym walczył, ruszał się na wroga i krzyczał. Ktoś rozdzierającym głosem przyzywał matki. Większość jednak, niby pocięte kloce, leżała bezwładnie, wpatrzona zamierającemi oczami w dalekie migoty gwiazd i bezkresy ciemności.
Ks. Jelski z sakramentami, w komży i z chłopcem, niosącym zapaloną gromnicę, snuł się po tem krwawem polu, niby białe widziadło, roznoszące ukojenie i nadzieje. Błądziły za nim ślepnące oczy, szły ostatnie westchnienia, zrywały się wołania i wyciągały się ręce, jakby z głębin przepaści. Coraz to w innej stronie brzęczał dzwonek, spływały słowa przebaczeń, gromnica przechodziła z rąk do rąk i jakieś dusze, syte żywota i jak ten płomyk drgające, zrywały się do odlotu. Noc je zbierała w miłościwe ramiona i niesła nieskończonościom.
Pod arsenałem natomiast panowała sroga dyscyplina i żelazny spokój. W szerokim kręgu, w ulicach i na placach, biwakowały piechoty, działa i jazdy, gotowe na każdą okoliczność. Stały niedojrzane, bowiem wzbroniono rozpalania ogniów, że jeno gdzieniegdzie żarzyły się lulki. Zasię z pod murów i z fos dobywały się błyskania światełek i ciche szepty. Bractwo »Miłosierdzia« w czarnych kapuzach i maskach oczyszczało z trupów pobojowisko. Długie wozy, nakryte płótnami o kołach obwiniętych słomą, ruszały w stronę Mylnej. Żałosne skomlenia i płacze kobiet, wlekących się za nimi, rozdzierały powietrze, porywał je wiatr, dorzuca-