Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/419

Ta strona została przepisana.

Zaręba jeść nie mógł, pił jeno gorącą kawę całym imbrykiem, paliło go nieugaszone pragnienie. Poczem spojrzawszy na przyjaciela, wzdrygnął się jakby przed zjawą.
— Co ci jest? Masz twarz śmiertelnie ranionego! — serce zabiło mu współczuciem.
— Zdrowy jestem, a umrę dopiero jutro — wyrzekł z najgłębszą pewnością.
— Oszalałeś! Oszaleliście oboje! Robicie jakieś trajedye! Człowieku, toć idzie nam wybornie, jutro dokonamy zwycięstwa, jutro nasze, jak Bóg w niebie! — porwała go nadzieja.
— Może i nasze, ale z pewnością nie moje, nie moje, nie moje — powtarzał coraz ciszej.
— Zobaczymy! — zmienił materyę — masz otworzoną komunikacyę przez pałac »pod gwiazdą?«
— Nie. Trzebaby łamać podwójne mury. A zresztą i po co?
— Na każdą okoliczność! Każę natychmiast wybić przejście. Będziesz miał zapewniony odwrót na Krakowskie i przez pałac na Kozią i dalej.
— Parol kawalerski, jako się z tego domu nie ruszę; padnę z nim razem.
— Rzekłeś! Może przyjść ewentualność ratowania panny Radzymińskiej.
Woyna się nie odezwał. Dom dygotał, od ustawicznych wstrząśnięć przygasała świeca i szczękały na stole talerze. Zaręba, nie doczekawszy się odpowiedzi, wyszedł na Krakowskie i przysiadłszy na schodach pod domem Roeslera, by nieco zaczerpnąć powietrza, wysłał