Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/431

Ta strona została przepisana.

Insurgenci, niby górski potok, spadali na podnoszące się w górę ciżby, spychając je samą siłą uderzenia i ciężaru. Zdobywali stopień za stopniem. Krew lała się strugami ze schodów. Trup padał gęsto. Ranni ginęli w tłokach i pod nogami. Chwilami ryk bryzgał w powietrze wraz z fontannami krwi. Nie było nic słychać nad trzaski rozwalonych czerepów, świsty szabel, dzikie skowyty miażdżonych stopami, zgrzyty żelaza, syczące oddechy i rzężenia duszonych gardzieli, a chwilami jeno głuche uderzenia kolb, jakby nieustające bicia cepów.
Zdobyli sobie przejście, podwoje pierwszego piętra stały otworem, ocalenie było już za plecami, kiedy Moskale, wzmocnieni sukursami, rzucili się za nimi na pokoje.
— Pannę Radzymińską w tył, za wyłom! Zewrzeć się i zasłaniać! — rozkazywał Mostowski.
Nowa fala Moskali wtargnęła do komnat, huknęły strzały, a nim opadły dymy, wyrwał się okropny, wstrząsający krzyk. Zośka padła zabita! Woyna porwał ją na ręce i osłaniany przez towarzyszów, cofających się krok za krokiem i broniących się do upadłego, zmierzał do wyłomu.
W tej samej właśnie porze rozległy się salwy w podwórzu i wrzaski.
Przybywała pomoc. To Zaręba po klęsce w domu Teppera, zebrawszy rozprószonych żołnierzów i pochwyciwszy Wrońskiemu asekuracyjną kompanię Działyńczyków, przedostał się do kamienicy Roeslera od strony Krakowskiego, grzmotnął salwą i wtargnąwszy w pod-