nieugaszone pragnienie pomsty ponosiło, niby huragan. Uderzono na pałac.
Kiliński, rycząc, niby tur ugodzony, zachęcał do boju. Wojsko, lud, wyrostki, nawet kobiety, ogarnięte płomieniami gniewów, rzuciło się z furyą do szturmu.
Ambasada utonęła w chmurach dymów, błyskawic i piorunów.
Widziano piękną Andzię, jak na czele kobiet, podobnych do hufca rozsrożonych dyablic, rąbały mury siekierami i drągami.
Widziano, jak oficyerowie na prześcigi z gemeinami, pięli się po wątłych drabinach do szczytowych okien, a bici kolbami, spychani, szczodrze oblewając krwią mury, darli się niepowstrzymanie.
Widziano setki ludzi pijanych zgoła szaleństwem boju, bez pamięci, na żadne niebezpieczeństwa, w straszliwych ulewach kul nieustraszenie rozrywających kraty i mury.
Tysiące karabinów, kolb, toporów i drągów biło w pałac zapamiętale i darło go bez wytchnienia.
Leciały na niego kłęby zapalonych pakuł, niby meteory, leciały kamienie, belki i dachówki.
Krew lała się potokami. Padali zabici i ranni. Padali śmiertelnie utrudzeni bez tchu i sił.
I napływały nowe fale z grzmiącym porykiem gniewów, zawziętości i niepokonanej mocy.
Pałac się jeszcze bronił.
Wreszcie porucznik Czapski ręcznym granatnikiem zapalił pawilon, mieszczący stajnie i składy.
Buchnęły ogniste grzywy płomieni.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/436
Ta strona została przepisana.