Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/438

Ta strona została przepisana.

W tymże czasie po drugiej stronie Miodowej, w klasztorze Kapucynów, toczyła się również bitwa. Moskale, obsadziwszy jeszcze w nocy klasztorne gmachy, przyjęli następującego od strony ogrodów Kosmowskiego tak rzęsistym i celnym ogniem, że atakujący, straciwszy przeszło dwieście osób w zabitych, rejterowali aż poza mury. Szczęściem granatniki Ojca Serafina, dobrze ubezpieczone, okryły odwrót, powstrzymując kartaczami występujących z bagnetem grenadyerów.
Dopiero, kiedy Zaręba przyszedł w sukurs z domu Teppera, bitwa przybrała zgoła inny obrót. Porucznik bowiem, sprawiwszy ład w połamanych szeregach wojska i wolonterów, całą forsą, nie dbając na straty, uderzył z dwóch stron na klasztor. Bitwa z miejsca, poprowadzona gwałtownie, przemieniła się pokrótce w obłąkańczą furyę. Prawdziwy orkan spadł na cichą siedzibę Kapucynów. Bito się w sadzie, opłyniętym bladą zielenią pierwszych listków. Bito się w długich, grabowych szpalerach, sadzonych wzdłuż murów. Bito się na starym cmentarzu wśród odwiecznych drzew, pozieleniałych sarkofagów, krzyżów i mogił pozapadanych. Mordowano się na puszystych trawnikach, sadzonych żółtymi kwiatami kaczeńców. Krew obryzgiwała białe ściany klasztoru. Tratowano się na śmierć w żardzinie, gdzie w rabatach, grodzonych strzyżonym bukszpanem, pachniały śnieżyste narcyzy, gdzie po dróżkach, posypanych żółtym piaskiem, rozlegały się jeno słowa pacierzów i brzęczenia różańców. Zabijano się na schodach i w długich, białych korytarzach, pełnych świętych obrazów, wiecznie płonących lamp, po celach i refektarzach