Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/48

Ta strona została przepisana.

okoliczności zakwaterowały go na tę pamiętną w dziejach noc z 23 na 24 marca, zdawał się jakby wymarłym. Za oknami również leżało milczenie i czaiła się zimna, przemglona noc. Na niebo, zawalone skołtunionemi chmurami, wypływał księżyc, podobien srebrnemu korabiowi, wynurzającemu się z odmętów. Odłożył manifest, gdyż myśli o jutrze — o tem jutrze, przygotowywanem i wymarzonem w długie, nieprzespane noce, porwały go w szpony udręczeń.
Spróbował zajrzeć w przyszłość i cofał się w zabobonnym lęku, jakby przed obliczem groźnej prawdy, wyłaniającem się z ciemności przeznaczeń. Biorąc taką dyspozycyę umysłu za skutek przemęczenia trudami dni ostatnich, poszedł do swojej stancyi i jak był stał, rzucił się na łoże, nagotowane za parawanem z zielonej kitajki. Ale i tam nie opuściła go troska czująca, i tam dopadły dręczące pytania i obsiadłszy duszę, jakoby śladem drapieżnego ptactwa, złowróżbnie zakrakały.
Po chwili Zaręba zobaczył go znowu na wielkiej sali pochylonym nad planami. Późno już było, świece w pająku gasły jedna po drugiej, coraz mroczniej spozierały ze ścian oczy konterfektów, coraz mgliściej rysowały się sprzęty, a skrzydlaty rycerz stawał się jeno cieniem, ledwie dojrzanym. W tem jakieś krzesło odsunęło się gwałtownością i zaskrzypiała posadzka. Zaręba stanął we drzwiach. Kościuszko promenował się zwolna, cyrkulując do koła stołu, i raz poraz przystawał, by coś zobaczyć na mapie lub przeczytać w regestrach. Uderzyła północ. Duszno mu się naraz zrobiło, powietrze, nazbyt nagrzane i przejęte zapachami świec gasnących,