Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/62

Ta strona została przepisana.

w pojedynkę — odpowiedział Zaręba i upatrzywszy sposobną porę, wydostał się z pałacu.
Ogarnęło go prawie wiosenne powietrze. Nad miastem wisiały postrzępione mgły, przez które tu i owdzie przecierały się błękitne płaty nieba i wały białych chmur, a chwilami słońce blade, niby opłatek. Dzień podnosił się pogodny, od pól pociągał wilgotny chłód, przejęty surowym oddechem ziemi, a chociaż po ogrodach i głębokich fosach leżały jeszcze kupy zczerniałych śniegów, już pierwsza wiosna pachniała w dziwnie słodkiem powietrzu. Ptaki świergotały po nagich drzewach i blankach murów, a coś niepojęcie radośnego dźwięczało w głosach i zdawało się rozpierać wszystkie serca. Snać i te wiośniane podmuchy zrobiły swoje, bo Kraków przybierał zgoła niezwyczajny wygląd, gdyż tłumy, świątecznie wystrojone, rozanimowane, burzliwe i wesołe, wylęgały ze wszystkich domów. Każda z ulic stawała się bełkotliwym, szumiącym strumieniem, którym mrowia ludzkie spływały w główny rynek, jakoby w morze rozburzone, sfalowane i tysiącami głosów bijące. A nad tem zlewiskiem, ujętem w cembrowiny prawiecznych kamienic przedziwnej struktury, Maryackie wieże strzelały w błękity, wynosiły się spiętrzone dachy i attyki, misterne zręby Sukiennic, strażowała potężna wieża ratusza, i jakoby w czas przypływu mewy, tak kołowały nad głowami stada białych gołębi. Prospektus był bardzo cudny, do zastanowienia zmuszający.
Martwe zazwyczaj miasto budziło się z długiego letargu i na głos powinności ojczyźnie stawało do apelu. Bowiem wielkie polskie święto miało się obchodzić na