tym prastarym rynku, wpośród tych murów odwiecznych, które widziały Łokietków, widziały Kazimierzów, widziały Jagiellonów, widziały Batorych i Sobieskich, gdzie przez długie wieki srebrne surmy rozgłaszały chwałę zwycięstw, gdzie odprawowały się hołdy pruskie i moskiewskie, gdzie koronacyjne pochody, tryumfalne wjazdy, przewagi głośne na świat cały, zasługi bohaterów i wielkość Rzeczypospolitej świeciły nieśmiertelnymi blaski, gdzie snuły się nieprzeliczone pokolenia, gdzie przepływały czasy świetności, zarówno jak i klęsk, gdzie każdy kamień przemawiał głosem przeszłości, gdzie każdy wiek trwał zaklęty w kształt godny siebie. W tem przenajświętszem sanktuaryum Polski, pod Wawelskiem wzgórzem, stojącem na straży »narodowego pamiątek kościoła«, miał znowu zahuczeć Zygmuntowski dzwon na zmartwychpowstanie.
Wśród tych murów, niby w »arce przymierza między dawnemi a nowemi laty«, miała się rozgłosić ewangelia nowego żywota narodu. Więc też z pod łachmanów nędznego bytowania zaczynała przezierać królewska purpura odwiecznej stolicy. Dumny majestat przeszłej wielkości zdawał się mieć swój tron w każdym, choćby najlichszym pachołku. Snać czucie tego było powszechnem, gdyż kto jeno żył, spieszył na rynek i dając duszę wzniosłym uniesieniom, prostował się w słusznej pysze i toczył zadzierzysto oczami. A tłumy narastały z minuty na minutę, że gwary były już jednym ogromnym szumem, z którego tu i owdzie wydzierały się strzeliste okrzyki nawoływań, dźwięki jakowychś trąb, to nawet piosenki, niewiadomo, przez kogo rzucane.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/63
Ta strona została przepisana.