Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/79

Ta strona została przepisana.

Zaręba, nie widząc końca tych audyencyi, wyszedł na świat.
Dzień był jasny, nagrzany, a przejęty chłodnymi powiewy, jak to bywa w początkach kwietnia. Słońce stało jeszcze wysoko. Strzeliste wieże i dachy miasta pławiły się w bladem, złotawem świetle. Grały szyby wyniosłych kamienic. Spokój leżał na wysokościach pod szaro-modrawem niebem, gdzie stada gołębi wirowały wystraszonym lotem. Zasię na dole, w gęstwie ulic, placów i domów wrzały tysiączne gwary, głosy muzyk, porykiwania stad, tententy końskie, turkoty wozów i jakby szamotania burzy, miotającej się wśród murów. Albowiem główny Rynek i przyległe ulice dawały obraz walnego jarmarku. Na całej połaci między Sukiennicami a Maryackim kościołem, ledwie się było można przecisnąć wśród mrowia wozów z furażami, bryk pod białemi budami, chłopskich wasągów, koni wyłożonych, wołów spędzanych z różnych stron, bab z kramami, chłopstwa i przeróżnej liberyi.
Na każdym kroku widziało się ciągnące z dalszych stron, srodze obłocone, dworskie kałamaszki, karoce, pojazdy, przypominające strukturą, odległe czasy, podwody pełne podróżnych tobołów, kredensów i spyży.
Zaś co pewien czas maszerowały przez Rynek, bojowe kolumny wojsk, wychodzących w pole przy grzmiącej muzyce trąb, piszczałek, suchym warkocie tarabanów i wrzasku pauprów i pospólstwa, wieszającego się po bokach. Rozwinięte chorągwie, furkoty proporców, migotanie bagnetów, twardy, akuratny łomot kroków i marsowe postacie żołnierstwa, wyruszającego na wroga,