Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/81

Ta strona została przepisana.

kiemu tęczowe farby nadziei. Tchnienie wielkości uskrzydlało duszę, wynosząc ją ponad nędzę szarych, przyziemnych bytowań. Bowiem cały Kraków żył pod wtór tarabanów, wymarszów, głuchego dudnienia przetaczanych harmat, żołnierskich piosenek, ognistych przemówień, patryotycznych uniesień i wojennych wieści, nadlatujących ze wszystkich stron. Każda nowina znajdowała wiarę i głębokich wyznawców. Każda szynkownia stawała się klubem zawzięcie politykujących. Każda plotka szerzyła się gwałtownie, niby ogień. Najnieprawdopodobniejsze wieści wstrząsały do głębi. Rozporządzenia Naczelnika i władz świeżo uformowanych, rozlepiane po murach, odczytywano w modlitewnem skupieniu. Nie brakowało i trwóg, niepokojów i fałszywych alarmów. Byli, którzy jako krucy krakali najgorsze horoskopy. Byli z rozmysłem, a po cichu sączący jady zwątpień i niewiary i tacy, dla których wszystko przybierało kształt przerażenia, klęski i upadku. Miasto żyło w gorączce, naprężeniach i zmieniających się z godziny na godzinę nastrojach. Lecz pomimo wszystko dawało obraz wytężonej pracy, zabiegów i patryotyzmu. Zbierano broń, formowano milicyę, składano ofiary. Po kramach i sklepach sprzedawano konterfekty Kościuszki, puginały wolności, narodowe kokardy, bandolety z napisami, piosenki, patryotyczne pisma, mapy. W kuźniach dzień i noc kuto kosy i piki, toczono szable i bagnety. Po klasztorach wyrabiano ładunki. Kobiety w oknach i po głębokich sieniach skubały szarpie i szyły bieliznę dla żołnierzów. Mówiono sobie »obywatelu«. Przysięgano na wolność, równość i Kościuszkę. Zawzięcie tropiono