Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/83

Ta strona została przepisana.

Obok szlacheckich synków, sejmikowych rębaczów i jarmarcznych obiboków znajdowali się mniszkowie, zbiegli z pod klasztornej klauzury, rzemieślnicy, kupczykowie, przeróżna liberya, pokłóceni z ekonomskimi kijami parobcy, dezerterzy i ultajstwo, pourywane z postronków. Jednym pachniały żołnierskie swywole, drugich pędziła żądza przygód, trzecich zaś kondemnatki przymuszały chronić się pod chorągwiami. Stawali i z przyrodzonego animuszu. Byli, którym żołnierka widziała się jedyną deską ratunku. Większość jednak pchnął w szeregi święty głos powinności. Słowem, były to zgoniny, nawiane podmuchami gotującej się wojny ze wszystkich kątów Polski. Każdy też był na swój sposób obdarty, nieledwie w łachmanach, lecz gęby mieli zabijaków, na każdą sprawę zdeterminowanych. Naród był przytem niesforny, burzliwy, przebiegły, do karności nieprzywykły, w szelmostwach nieprzebrany, a posłuch za kajdany uważający. Trzeba go było wziąć w żelazne garście, by na jakiego takiego żołnierza przerobić. I akuratnie trafili; wprawdzie komendant Jagielski mimo srogich maksym, jakie wyznawał, był ciapą, lecz sierżant Derysarz i podoficer Mikołajczyk pokazali się w sam raz. Derysarz ze szczególniejszą pasyą pieścił się z nimi po swojemu, nie przepuszczając żadnych uchybień, a żołnierz był srogi i wymagający.
— Pluton, marsz! Na prawo, zwrot! Stój! Równaj się! — grzmiała po sto razy jedna i ta sama komenda, i po sto razy sierżant, przelatując przed rozwiniętym szeregiem, wyrównywał front pięścią, kolanem i kpinami.