— Prowadź nas, dyktatorze! — wołał Kołłątaj z piorunami w oczach.
Naczelnik podniósł przesmutne i w bolesnem wahaniu omdlałe oczy, jakby powracające z Golgoty. Dawał ze siebie obraz umęczonego żałością, blady był bladością ukrzyżowań i wszystek w dygocie zrozpaczenia. Pojrzał na nich przenikliwie, zaważyły się jego spojrzenia nad mapami, tknęły przelotnie rozłożonych regestrów i chudych liczb wojska, a rozbłysnąwszy na mgnienie, cofnęły się w głąb, jakby na oglądanie jeszcze raz widoku poczynionych przygotowań, i jeszcze raz patrzenia w kamienne, nieprzeniknione oblicze przeznaczenia. Pogrążył się w niezgłębioną otchłań medytacyi, zwierał się w straszliwym boju z własnem wątpieniem i, przemógłszy zmory lęków i wahań, porwał się wszystką mocą wiary nad ziemię, omroczoną kirami nocy, i budził uśpione i wątpiące nadzieją wschodzącego słońca! Grobowa cichość zlodowaciła mu serce trwogą śmiertelną, bowiem w pustce rozlegał się jego głos, odpowiadało głuche milczenie.
Zali już dusze pomarły na krzyk powinności?
Zali zmartwychwstania jeszcze nie pora?
Niby orzeł zabity w podniebnym locie, spadał bezwładnie w mroki rozpaczy.
Nie, nie poradził się zdobyć na decyzyę, jakiej żądano od niego.
Dokoła bezmiary niedoli, nędz i krzywd. Porywać się na walkę z niemi?
Cnotę i słuszność mieć tylko za oręże? Sercem wyzywać wszystkie złe i zawistne moce? Rzucić kraj
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/114
Ta strona została przepisana.