szłym bohaterom, i wraz spłynęła nań łaska, że już wiedział, jak ma czynić.
Pierwszy ze siebie złożył pokorną ofiarę i, radośnie dźwignąwszy swój krzyż, wstępował dufnie na kalwaryjską drogę narodu.
Że, kiedy się zwrócił do socyuszów, był jako Mojżesz zstępujący z Synai z tablicami zakonu, pełen ogniów, potęgi majestatu i świętości. Jawił się ich oczom, niby kierz ognisty, przemawiający głosem niezgłębionego przeznaczenia.
Oto wódz stał przed nimi, da znak, powiedzie i zwyciężą!
Czuli to i dusze im ogromniały na postać jego wiary i zamierzeń.
Stary zegar zaczął wybijać północną godzinę.
Czyjś głos schrypnięty rachował zgrzytliwe uderzenia, które padały zwolna i ciężko, niby przygarście piachu na trumnę. Jakiś niewysłowiony lęk przejmował serca, że z niepokojem oczekiwano końca tych brzmień.
— Dwunasta! Nareszcie! — westchnął Barss z niezmierną ulgą.
Naczelnik zabrał głos.
— Musimy wybuch odłożyć na później — padła stanowcza decyzya.
Nie zawierzając własnym uszom, spoglądali po sobie w zdumieniu.
— Do sposobniejszego czasu. Nie porwę się, żebym miał lekkomyślnie kraj przyprowadzić do jeszcze większej niedoli.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/116
Ta strona została przepisana.