dzieli w nim instrumentum stronnictwa patryotycznego, celem zohydzania przeciwników politycznych nasadzonego. Nie przeczył żadnym o sobie mniemaniom, nie przestając jednak smagać wszelakiego wielmożów łotrostwa, czem niemały wpływ wywierał na umysły pospólstwa i serca ich sobie zjednał.
— Znowu musimy spiskować dla dobra ojczyzny! — wyrzekł Działyński.
— Kiedy w takowych terminach, że to naszą powinnością.
— Zali marszałkowskie kundle już cię nie tropią?
— Poniechali, lecz aktualnie jeszcze nieprzespieczniej, boć Igelströmowi konfidenci podsłuchują nawet w konfesyonałach...
— Musisz mi o tem złożyć akuratną relacyę.
Ozwały się trąbki na odwrót i regiment, połamawszy się w plutony, odstępował do koszar.
— Już dzisia Igelström nie napasie głodnych oczu! — mruknął dziad.
Szef w milczeniu admirował wyborną postawię odchodzących wojsk; snadź podobnie rozumiał Barani kożuszek, bo, westchnąwszy głęboko, rzekł:
— Żeby to więcej tak ćwiczonych regimentów!
Działyński zapatrzony w perspektywę, nic mu nie odpowiedział.
— Bo u Mirowskich — ciągnął konfidencyonalnie — miasto egzercyrunków, po staremu tylko hulki do ostatniej koszulki.
— Nie powiadaj byle czego! — zawołał, zeskakując z konia.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/132
Ta strona została przepisana.