lemoniadą, obsypała tkliwymi komplementami, pozwalając mu nawet ust płomiennych i cale niebraterskich pieszczot i pocałunków.
Barss, korzystając z okoliczności odwróconej od siebie uwagi, wysunął się do swojej stancyi, i okryty długą, ciemną czują, wyszedł z domu.
Miasto jeszcze wrzało ruchem i, pomimo późnej godziny, dochodziła bowiem dziewiąta, na Krakowskiem było dosyć ludno, często turkotały przejeżdżające pojazdy lub cwałowali jezdni, poprzedzani pochodniami. W oknach spiętrzonych, wązkich domów mżyły światełka, kafenhauzy i szynki stały jeszcze otworem, a tu i owdzie siedzieli kupcy przed swoimi sklepami w lubej gawędzie ze sąsiady, zażywając wywczasów i ciepłego wieczora. Niemało też pospólstwa wałęsało się pod murami, łakomie zazierając do oświetlonych handlów. Wyfiokowane i srodze wypachnione gamratki promenowały się w asyście opiekunek, zaczepiając bezwstydnie bogaciej prezentujących się przechodniów. Zaś po głębokich, ciemnych sieniach odgrywały się wesołe i głośne dyskursa, kwiliły tęsknie piszczałki, to zawodziły swywolne piosneczki, przyjmowane rykami śmiechów. Gdzie znów, w oknach parterowych mieszkań, przy blaskach zielonych, szklanych kul, szewiecy wyciągali dratwę, lub piękne warsztatniczki siedziały pochylone nad szyciem, a wyczekujący gaszkowie, poobtulani w płaszcze, przytajali się w poblizkich sieniach i furtach.
Barss chciał przejść na Sułkowskie, dziedzińcem Pocztamtu, ale dojrzawszy tam pełno bryk i koni,
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/151
Ta strona została przepisana.