a w bramie pod murzynami jakichś znajomych, oczekujących jakby na extrapocztę, cofnął się śpiesznie i poszedł Trębacką. Ulica, chociaż brukowana i obstawiona cała, była błotna, zaśmiecona i wielce hałaśliwa z racyi nazbyt wielu szynków, zawsze przepełnionych pijanem ultajstwem i żołnierzami. Nie miała też dobrej sławy, bowiem prawie w każdym domu znajdował się zamtuz i w dolnych oknach oświetlonych rzęsiście i wabnie przystrojonych firankami, a powywieranych na rozcież, siedziały rozmamane dziewczyny, nawołując przechodniów nieprzystojnemi słowy, zaś na pięterkach i facyatkach grzmiały przeróżne muzyki, wrzaski i pijackie tumulty. Nawet po sieniach, nierzadko miasto drzwi przysłoniętych tylko brudnym łachmanem, huczały głosy pijaństwa i rozpusty. Ale najgłośniejsza zabawa szła w domu Barankiewicza, gdzie z pięterka łumy biły aż na środek ulicy i dobywały się nieludzkie ryki, tupoty brzęki tłuczonego szkła, piski dziewczyn i wściekłe, pijackie pląsy pod brzękliwy wtór bałabajek.
Barss, wymijając ten dom, natknął się na Kubę, stojącego pod furtą.
— Co tutaj porabiasz?
Chłopak cuchnął anyżkiem, twarz miał rozpaloną i błędne, pijane oczy.
— Jegomość ks. Meier przykazał mi odszukać pana kapitana Kaczanowskiego i powiedzieć, żeby jeszcze dzisiaj stawił się na Stare Miasto pod 43, do drukarni, a tam poczekał na niego. Szukałem, gdziem tylko miarkował, byłem i u tych marmuzeli artyleryjskich na Nalewkach — wyżalał się płaczliwie.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/152
Ta strona została przepisana.