— Do jutra tylko — pomyślał — a potem może już nigdy nie spłyną moje oczy na te lube miejsca, może już nigdy...
Wzdrygnął się, jakieś zjawione nagle myśli przesłoniły te wdzięczne stafaże i omroczyły mu duszę niepokojem. Nawrócił spiesznie ku dworowi.
Ogromna brama, zawsze na rozcież otwarta, prowadziła na wielki dziedziniec porośnięty trawą i obsadzony rzędem smukłych, włoskich topoli, zaś z pośrodka zielonego kobierca tryskała w niebo kępa białych bzów niesłychanej wysokości — dwór stał naprzeciw, na niewielkiem wzniesieniu miał ganek na sześciu pękatych słupach, dźwigających wysuniętą facyatę, ściany nizkie, bielone, gęsto pocięte oknami, a łamane dachy spiętrzone niby góra, porosła mchem i łatami nowych gontów; z boków wyciągały się długie oficyny, ledwie dojrzane przez rosochate gałęzie lip, rosnących pod oknami; w jednej mieściły się kuchnie i czeladnie, a druga była przeznaczona dla rezydentów i gości; tam na czas choroby kwaterował Kacper. Srodze obszarpany ganek wiódł do olbrzymiej, mrocznej sieni, zarzuconej najrozmaitszemi rupieciami.
Stare, poślepłe psiska rzuciły się ze skomleniem do Sewera, równocześnie skrzypnęły jakieś drzwi i zafurczała spódnica, lecz nim zdołał coś dojrzeć, przepapadła. Wyjrzał drugiemi drzwiami na ogród: chwiały się jeszcze trącone gałęzie jabłoni, ale już nikogo nie było.
— Bon dziur, mości dziejski! zawołał na niego z pierwszej stancyi na prawo ojciec Hiacynt, reformat,
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/16
Ta strona została przepisana.